Nie mówi się, nie śpi się, nie dycha się. Mieszka się.
Już dwa tygodnie, albo trzy, zależy jak liczyć, w końcu po drodze zdarzył się terapeutyczny wyjazd w góry. Zaliczyliśmy już awarię hydroforu. Opanowani jesteśmy przez niemoc twórczą.
Bo miejsca jest mnóstwo, choć odpaliliśmy może trzecią część powierzchni, jaką docelowo mamy zasiedlić. Pojawiły się pierwsze prezenty, w postaci kompletu puchowej kołdry i poduszek - w wymiarach, a jakże, dla bogatych, w końcu rezydencja zobowiązuje. Dostarcza nam to emocji i dzięki temu nie jest nudno. Wycieczka do Ikei uświadamia nam w całej rozciągłości bezmiar wydatków, jakie nas czekają, żeby dom zaczął przypominać siedzibę ludzi cywilizowanych.
Czekamy na ekipę, która ma nam zlepić schody drewniane. A na razie cieszymy się wolnym dostępem do hydroforni, bowiem studnia, z której czerpiemy wodę pitną (i smarowaną na chlebek) chyba nie przewidziała naszej pompy i czasem dostaje czkawki.
Naprawdę, wspaniale się mieszka pośród białych, czystych (na razie) ścian. Niczym w prywatnej klinice, albo innym dyskretnym zakładzie w jakiej Szwajcarii, albo pod Wrocławiem. Tylko szum uliczny jakiś taki nie szwajcarski. I błękitnych krów z napisem "Milka" na boku jakoś nie widać. Za to są ściganty na motonach. Prują z narażeniem życia (swojego i innych) i radośnie zagłuszają ciszę. Naprawdę, jestem pełen podziwu dla ich poświęcenia.
Tymczasem, aby zrekompensować panujący w posiadłości bałagan, zakwitły jabłonie.
Gęsta, nie strzyżona trawa i zieleniące się liście drzew liściastych pokryły wielobarwnym deseniem rzeczywistość, w której Wokulski po raz kolejny rozważał: jechać na Bałkany, czy nie jechać?
Eh... Wiosna. Zaraz trzeba się będzie zabrać znowu za jakąś robotę, choć rzeczywistość skrzeczy. Nic to. Odpalę rowerek, to spadną koszty transportu i się oszczędzi na kolejne kroki.