Rury deszczowe - pot, krew i łzy.
W pewien słoneczny, gorący, majowy dzień mój Brat w Karmie przybył, by wspomóc proces budowy po zbudowaniu domu. Powiedział: zrobimy co chcesz. To ja wybrałem rury.
Zaczęło się od wołowego kopania pierwszych odcinków dołu. Później trzeba było rozplątać kilkadziesiąt metrów rury. Zabawy było huk.
Rura była długa i kręta. Wiła się niczym wąż boa.
W pracy przeszkadzały chmary dzieciarów z apaczowym hałłakowaniem przemierzające stepowiejący trawnik ogródka.
Ponieważ w sezonie deszczowym działka ma tendencję do zamieniania się w grzęzawisko, postanowiliśmy przechwycić i odprowadzić na bok przynajmniej wodę deszczową z dachu.
Praca fizyczna przerywana była telefonicznymi konsultacjami z bawiącym
gdzieś wśród ciepłych mórz południa Głównym Technologiem. Nawet,
wydawałoby się, tak prosta operacja, jak zakopanie w ziemi długiej,
żółtej rury, obfitowała w przeróżne zagwozdki.
Przy okazji wykopków od frontu natknęliśmy się, na głębokości 1,5 szpadla, na rurę gazową, która podobno była na głębokości 1,5 metra. Albo się robotnikom coś pomyliło, albo może zbudowaliśmy dom na wypiętrzającym się górotworze?
Podczas prac pierwszego dnia na dwóch kopaczy zeszło 7 (słownie: siedem) litrów wody z sokiem i cztery litrowe cole (Amerykanie mówią na to "coke", wymawiaj "kołk").
Podniecone rozpierdówką dzieciaki zajęły się dewastacją samochodu transportowego.
Dnia następnego ułożyliśmy pozostałe fragmenty rury. Trójnik, który miał rozwiązać problem spadku, sprawił nam chyba tyle kłopotu, co pozostałe roboty razem.
Każda rzecz kiedyś się kończy. Wódka się kończy, podróż się kończy, tasiemka się kończy. Zatem i nasze męki też się w końcu skończyły.
Czego i Wam życzę.