Cyfrowy spisek czy pomyłka?
Kolega właśnie podesłał mi link do zabawnego felietonu Magdaleny Ziętek-Wielomskiej pt. "Cyfrowe poddaństwo". Przeczytałem go w try-miga (dobrze napisany), ale oczywiście z większością tez w nim zawartych się nie zgadzam. Zacząłem pisać odpowiedź. Spuchła. Pomyślałem zatem, że przekuję ją we wpis blogowy, ku pamięci przyszłych pokoleń, które z pewnością z wypiekami na blacie będą czytać moje głębokie przemyślenia.
Czterystusiedemdziesięciopięciostopniowa ścieżka wzajemnie uzależnionego powstawania
Oczywiście kapitalizm nie został "zaprojektowany" (bo w swoich początkach w ogóle nie był projektowany) w ten sposób, aby kapitał trzymała tylko nieduża grupa. Ale tak się właśnie stało, co dowodzi, że musiało.
Otóż wyjaśniam: w toku ewolucji od wczesnego rolnictwa, gdy nastąpiła pierwotna kumulacja (dóbr, jeszcze nie kapitału) w celu zbudowania systemu premiującego do przeżycia jak największą liczbę ludzi (bez uważania na ich poziom życia i tego tam typu drobiazgi), zasoby w coraz większym stopniu pozostawały pod kontrolą nielicznych elit. System rolniczy powolutku się rozwijał, aż przekształcił się w feudalizm. Ten również niespiesznie (acz już znacznie prędzej) się zmieniał.
Podczas rewolucji przemysłowej nastąpił natomiast przesył starego kapitału (nagromadzonego w postaci złota i srebra) do nowych działalności, w efekcie których narodziła się masa nowego kapitału. Część tegoż powstawała w efekcie niezwykle przyspieszonej i zintensyfikowanej produkcji (maszyny). A znacznie większa część puchła w wyniku niezwykle przyspieszonych operacji finansowych - nie da się budować nowoczesnego przemysłu bez kredytu. Kredytu nie ma bez pieniędzy. Pieniędzy nie ma bez... Produkcji. Stąd w pewnym momencie (trochę ponad pół wieku temu) trzeba było odejść od parytetu złota na rzecz pieniądza opartego na wierze w pieniądz. Bo kopalnie nie nadążały z kopaniem złota (i srebra) wobec przyrastających funduszy na papierowych (wówczas wciąż jeszcze) rachunkach bankowych. Tenże pieniądz tzw. fiducjarny zaczął puchnąć w takim tempie, że nie należy wierzyć, że ktoś to jeszcze w pełni kontroluje. Ale ostatecznie efekt był ten sam - wyłoniła się po prostu nowa grupa najpotężniejszych z potężnych, którzy dysponowali trudnym do wyobrażenia potencjałem finansowym. Przy czym w epoce przemysłowej szklany sufit wcale nie stał się łatwiejszy do przeniknięcia (na styku między najwyższym piętrem i resztą - przepływy poniżej wciąż się dobrze wydarzają).
Kolonializm, owszem. Całego procesu nie da się podzielić inaczej niż sztucznie. Sukces kolonializmu opiera się o to, że zaczął się w feudalizmie, ale żywił się rodzącym się przemysłem. Spowodował, że ów przylądek doklejony do Azji zaczął budować swoją gospodarkę znacznie szybciej, niż ustawa przewiduje. W efekcie pojawiły się wielkie nadwyżki, które zainwestowano w fanaberie - i tak narodziła się Wielka Rewolucja Przemysłowa. A 150 lat później wynikła z tego Wielka Rewolucja Październikowa, która skazała na nadprogramową śmierć kilkaset milionów bidoków, którym rzekomo miała służyć. Ale to dygresja od głównego nurtu historii. W efekcie Wielkiej Rewolucji Październikowej pojawił się w centrum uprzemysłowionego świata antagonizm, który po półwieczu rzeźni udało się opanować do stanu tzw. Zimnej Wojny. A oważ przyniosła taki skutek, że Postęp Techniczny, który już zmieniał życie kolejnych pokoleń nie do poznania, jeszcze przyspieszył.
W efekcie powyższego nadejszła Wiekopomna Rewolucja Informacyjna. A że charakteryzuje się ona przemianami w obszarze informacji, cóż się dziwić, że każdy dziś spekuluje, co się z tego wszystkiego urodzi.
Pomiędzy szczytem rewolucji przemysłowej a rozpędzeniem się rewolucji informacyjnej minęły zaledwie trzy pokolenia. Trudno się dziwić, że ludziom zajączkują się przyczyny ze skutkami: spadek dzietności i rozpad więzi rodzinnych wynikają z tej pierwszej. Jeszcze nie wiemy, co wyniknie z tej drugiej. To wciąż (nieodległa, czyli tzw. bliskiego zasięgu) science-fiction.
Podtrzymuję wciąż twierdzenie (wyrażone m.in. w akapicie powyżej), że zanik więzi rodzinnych i spadek dzietności jest tylko efektem ubocznym postępu techniczno-politycznego. Nie zaplanowanym. Pracodawcy wolą, aby na rynku pracy panowała jak najsilniejsza konkurencja, czyli był nadmiar potencjalnych pracowników. Tymczasem grozi im, że to oni będą musieli konkurować o pracownika (co już się dzieje) znacznie bardziej niż pracownicy o nich.
"Zaż to nowina na świecie, Iż kto kogo może, gniecie?"
Zatem twierdzenie, że "depopulacja" jest jakimś pomysłem najbogatszych, moim zdaniem jest bzdurą na kołkach. Prędzej wymyślają ją jacyś idioci-aktywiści ze średnich warstw - to z nich zawsze biorą się kłopoty: dzieci z tzw. dobrych domów, z traumą od nadambitnych rodziców-numoryszów, ale nie znające tzw. "prawdziwego życia", żyjące w luksusie i świecie własnych wyobrażeń, gdzie barista ze Starbunia zapewne zamieszkuje w tak samo wielkim domu z basenem jak oni (tak im się może wydawać, bo nie znają innych domów).
Autorka powiela motyw walki klasowej, będąc niby zaciętą antykomunistką w rzeczywistości od nich czerpie. Zatem skłonna jest oskarżać tych potentniejszych, że projektują rzeczywistość maluczkich. To oczywista bzdura. Nie ma żadnych innych rzeczywistości, jest tylko ta jedna i wszyscy w niej żyją na kupie. Ktoś w tej kupie jest wyżej, ktoś niżej.
Oczywiście rozpad rodziny (która narodziła się ze społeczeństwem rolniczym) i tradycyjnych wartości nie likwiduje biologicznych potrzeb. Zatem dziecko jako towar - oczywiście. A w tym powstanie wielka różnorodność. Robocik udający dziecię jest tylko jednym z wariantów, które zaistnieć mogą równocześnie obok siebie. Ja obstawiam jeszcze fabryki dzieci, gdzie ze sztucznych macic będzie się produkować ludzi organicznych (patrz "Nowy Wspaniały Świat" Huxleya), z tym że część na zamówienie, wedle projektu. Kobiety (tj. osoby z macicami) wykazujące silniejszy instynkt będą mogły zrealizować pełnię biologicznego macierzyństwa, z ciążą i porodem, choć coraz częściej będzie to postrzegane jako ekstrawagancja - po co nosić w ciele, skoro można w walizce? Polecam też lekturę bardzo starej powieści pt. "Herkules z mojej załogi", gdzie autor starał się odmalować matriarchalne społeczeństwo przełomu epok - gdy ludzie przechodzili z myślistwa do rolnictwa. Wizja dziś obalona, ale niewykluczone, że zaistnieje w tej formie właśnie w społeczeństwach postindustrialnych.
Tutaj pozwolę sobie na złośliwą dygresję: Magdalena Ziętek-Wielomska z wielkim zapałem potępia upadek tradycyjnych wartości rodzinnych (nie tylko w omawianym felietonie), ale z szybkiego przeglądu netu wynika, że sama w praktyce ich nie przestrzega. To znaczy, koncentruje się raczej na działalności publicystycznej, niż na wychowywaniu gromadki potomstwa. No to, przepraszam bardzo, jak mamy Szanowną Panią naśladować, podążać za jej światłymi wskazaniami, jeżeli Pani sama życiem swoim ich nie wspiera? Oczywiście była to złośliwość (acz trochę uzasadniona). W końcu kto wychowuje potomstwo, zwykle ma mniejsze możliwości aktywnego uczestniczenia w debacie publicznej. A już szczególnie do walki o pozycję na ławce autorytetów. Cóż, każdy ma wybór. W tym wybór wartości. I każdy jest hipokrytą - choć troszkę. Ale nie każdy robi z siebie osobę publiczną.
Nie należy podejrzewać potężnych, że są dużo mądrzejsi od nas. A przytoczony w felietonie Janusz Filipiak jest tego doskonałym dowodem: można mieć przejściowe, chwilowe problemy z rozumem, a jednak zdobyć wielki majątek i tytuły naukowe. A potem, z wyżyn autorytetu, solić takie bzdury, że proszę siadać! Większość tego, co się dzieje na świecie, nie wynika z planu, tylko z niekompetencji. Tzn. plany są planowane i realizowane. Ale udają się zawsze tylko w części. Bo układają je takie właśnie Filipiaki. Efekt działania nie pokrywa się z pierwotnymi założeniami. Długofalowo. Zbyt wiele czynników wzajem na siebie wpływa. A dziś to nawet jeszcze więcej. Owszem, czasem coś tam daje się we mgle dostrzec. Dlatego Rotszyldowie i Rockefellerowie tego świata inwestują dziś w Sztuczne Inteligencje i komputery kwantowe, jak wcześniej dali kasę na rozwój technik sieciowych, które dały nam Internet. Bo jeżeli tego nie zrobią, to nowe Zuckerbergi, Briny, Gatesy, Muski i Linusy zjedzą ich na śniadanie. A tak - wystarczyło trochę posunąć się na ławeczce, na której wciąż jest sporo miejsca. A kassa brzęczy.
Odsyłam też do mojego bardzo już starego wpisu, który rozważa te kwestie w świetle rosyjsko-imperialnej propagandy wycelowanej w naiwnych, wychowanych w cieplarce, zachodniaków (pamiętajmy, że czasem te dobre pomysły ktoś nam być może podsunął, abyśmy popadli w jeszcze większe pomięszanie - jakbyśmy już nie mieli z tym kłopotów). Jak widać, na ten temat wciąż ktoś próbuje zrobić aferę. A przecież już dawno przekonywałem, że nie ma o co. Tylko jak zwykle, nikt mnie nie czyta, więc jak grochem o ścianę.