Wielbłądy za Annę

Czasami spoglądam sobie na stojącą pod oknem ogromną agawę przesłaniającą widok na warszawskie filtry i wspominam czasy studiów. Nieskrępowany obieg myśli, pijackie dyskusje po świt, roztrząsanie problemów tego świata, imprezy w najlepszym możliwym towarzystwie. W najgorszym też. Żyło się wtedy intensywnie, bez poczucia czasu, trochę od sesji do sesji, od imprezy do imprezy. Gdzie te czasy, kiedy nabuzowany wiosną trzymałem stale w kieszeni kurtki szczoteczkę do zębów, bo nigdy nie wiedziałem, gdzie się obudzę? W jakim rejonie miasta wypluje mnie impreza, lub niespodziewany romans?

To se ne vrati. Mam teraz wszystko, o czym mógłbym zamarzyć. I zapłaciłem za to odpowiednią cenę. Jednemu człowiekowi.

Studiowałem wtedy na kolejnym wydziale. To była bodaj filozofia, bo nie trzeba było dużo wkuwać, jeżeli się miało gadane. Nie korciła mnie dorosłość i codzienny kierat. Przepełnione pokoje akademików, ćwierć posiłku dziennie, codzienna rutyna piwa, sieci i brydża, to była rzeczywistość, którą znałem. I lubiłem. Utrzymywałem się wtedy z groszy, jakie wpadały mi za trenowanie intelektualistów w sztuce samoobrony – krav-maga, karate, ju-jutsu i inne metody uszczęśliwiania bliźnich. Byłem w tym niezły. Testosteron płynął mi w żyłach zamiast krwi. Nie gorzej szło mi też w innych sprawach. Wiecie, jak to jest. Kobieta, która kocha, od ust sobie odejmie, ale swojego chłopa nakarmi. I jeszcze skoczy do sklepu po kiełbasę, żeby mu sił nie brakło na... Wiecie co. A przez cholerną sieć, jak wiadomo, ludziska spotykają się coraz rzadziej. To były okoliczności w sam raz dla mnie. Miły uśmiech, odrobina ciepła i zrozumienia, spacer we dwoje... Stała do mnie kolejka. A ja nie potrafiłem, czy raczej nie chciałem odmawiać. Co tu dużo gadać, był ze mnie kawał niezłego dupka. Czułem, że to nie może trwać wiecznie, ale chciałem, żeby trwało jak najdłużej. Póki sił wystarczy.

Ale trwało to krócej. Zwróciła moją uwagę na seminarium z metafizyki hinduistycznej. Prowadziła je swobodnie i z pewnością płynącą z głębokiej znajomości tematu. Była piękna. I stanowczo zbyt młoda na wykładowcę uniwersyteckiego. Zacząłem za nią łazić.

Pewnego zimowego dnia, przedarłem się przez rzadkie błotko powstałe z wodnego roztworu brudu, soli i śniegu, do obszernego mieszkania w okolicach Krakowskiego Przedmieścia. Odbywała się tam impreza, jedna z tych elitarnych, dla synów i córek bogatych tatusiów. Znacie to, papa adwokat wynajmuje swojej córce apartament w centrum miasta, ze wszystkimi szykanami, a ona ma tylko studiować. I zawierać właściwe znajomości, które zaprocentują na przyszłość. Tak czy owak, byle kogo na takie imprezy nie wpuszczano. Ja dostałem się tam z cwaniakami, którzy wszędzie potrafią się wkręcić „na krzywy ryj”.

Siedziałem w otoczonej kłębami różnorakiego dymu grupce rozdyskutowanych studentów wykorzystujących okazję do darmowej wyżerki i ogrzania kosteczek w ciepełku burżuazyjnego apartamentu. Przy akompaniamencie brzęku szkła toczył się głośny spór o istotę bytu. Wśród nas siedział trzydziestokilkuletni, kędzierzawy i lekko już szpakowaty gość w marynarce o połatanych łokciach. Na nosie wisiały mu lennonki – trochę krzywo. Nie brał intensywnego udziału w dyskusji.

Miewacie takie uczucie, że widzicie kogoś po raz pierwszy, a jakbyście znali go od dawna? Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, kiwnął tylko ręką w kierunku otwartego na oścież barku i po chwili staliśmy oparci o półki regału sącząc powoli jakąś mieszankę wybuchową jego autorstwa. Spoglądałem w kąt pokoju na najważniejszą przyczynę mojej wizyty w tym mieszkaniu. Ładną dziewczynę grającą po cichu walce Straussa na stojącym na podeście fortepianie.

– Najpiękniejszą ozdobą kobiety jest jej talent. – westchnąłem.

– Gapisz się na nią od początku imprezy. – zwrócił mi uwagę i wyciągnął prawicę – Jestem Jan. Rama Jan.

Uścisk miał słaby. Po prostu delikatne paluszki, wprawne w klepaniu na klawiaturze. Na wierzchu lewej dłoni miał rozległą bliznę, jak po oparzeniu. I kilka czarnych kropek.

– Andrzej Kulesza, miło mi. – ah, więc to był ten tajemniczy Ramajan, o którym krążyły plotki wśród studenckiej braci! Mało kto miał go okazję poznać inaczej niż na trudnych wykładach dla wybranych. Lub niecodziennych, kontrowersyjnych happeningach, które czasami urządzał – jak strajk głodowy pod Wydziałem Biologii uniwerku w obronie laboratoryjnych żab i myszek.

– A wracając do tej dziewczyny: może chcesz ją poznać? To moja siostra Anna – rzekł ciągnąc mnie bezceremonialnie w jej stronę – Aniu, poznaj mojego nowego starego kumpla... Tego tam...

– Andrzej, miło mi. – ruszyłem w sukurs i wykonałem numer piąty, czyli buzi w rączkę i płomienne spojrzenie z dołu. Nie podziałało.

– ...Właśnie. Muszę na chwilkę wyskoczyć, wiesz dokąd. Zostawiam ci go tutaj, zrób, co możesz, bardzo cię proszę. Porozmawiajcie sobie, albo coś.

I zniknął. Anna nie wyglądała na zachwyconą. Ja wprost przeciwnie.

– Lubisz knedelki? – zagadnąłem uprzejmie. Jakoś nie było mnie stać na więcej.

Od razu twarz się jej rozjaśniła. Mnie również. Kto jeszcze czyta te stare książki?

– Niespecjalnie. – odparła zgodnie z konwencją. Postanowiłem nie kontynuować.

– Twój brat często tak robi?

– Ostatnio częściej. Ma duże potrzeby. Opieki. Inne też. Może nie będziesz się musiał dowiedzieć, jakie.

Zabrzmiało to co najmniej tajemniczo, a może i groźnie. Jak dla mnie – bomba. Bomba dziewczyna. Wysoka, coś z metr sześćdziesiąt w kłębie, a wyżej włosy czarne, kręcone, długie prawie do pasa, spięte w potężny koński ogon. Oczy czarne, cera lekko śniada, wydatny nos... Kształty... Bogowie!

– Już marzę, żeby się dowiedzieć. – odparłem zgodnie z prawdą. Poczułem iskrzenie na stykach. Miałem nadzieję, że nie tylko mnie poraziło.

Wyszliśmy na balkon podziwiać widoki. Właśnie ze stacji Zoo startował nocny sterowiec Warszawa-Berlin. Było na co popatrzeć. Gigantyczne wrzeciono w sieci z laserowych wiązek. Ale ja wolałem podziwiać ten przedziwny prezent od losu, jaki mi się trafił. Anna spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.

– Wyglądasz, jakby rozpierała cię ochota.

Taktownie zakrztusiłem się drinkiem. I zmieniłem temat. Doskonale mnie rozszyfrowała, to prawda. Ale czułem, że dziś skończy się tylko na rozmowach.

Rozmawialiśmy do rana. Skakaliśmy z tematu na temat, od filozofii po politykę, od literatury po nocne Polaków rozmowy. Gęba mi się nie zamykała. Anna też trochę opowiadała, ale więcej o swoim bracie Janie, niż o sobie. Ich rodzice zginęli w tajemniczym wypadku w Podbałtyckim Tunelu Ekspresowym. Dlaczego tajemniczym? Cóż, ich matka pracowała dla wielkiej korporacji farmaceutycznej. Koordynowała wprowadzanie na rynek leku, który w krótkim czasie wysłał na tamten świat kilka tysięcy osób. Zaczęła się nagonka medialna i procesy odszkodowawcze, a ona zapewne była niewygodnym świadkiem. Tak czy owak, po śmierci rodziców opiekę nad małoletnią siostrą przejął świeżo upieczony profesor nanoelektroniki, jej starszy brat, wówczas zaledwie dwudziestodwuletni, Jan. Finansowo wiodło im się co najmniej nieźle. Jan, poza pracą na uczelni, co jakiś czas wykonywał bardzo intratne zlecenia dla różnych firm. Z tych pieniędzy kupił Annie mieszkanie na Filtrowej. Sam postawił sobie dom w Ustanówku pod Warszawą. Zamiast garażu wybudował prywatne laboratorium i kontaktując się przez net z podobnymi sobie, niezwykle uzdolnionymi naukowcami, coś tam w tajemnicy kombinował.

– A ty – zapytałem – nic swojego nie kombinujesz?

– Może kiedyś, jak będziesz grzeczny, będziesz mógł się przekonać – odparła z zagadkowym uśmiechem.

Że też musiało mnie trafić dziewczyną, która była bardziej tajemnicza ode mnie!

Jeżeli kobieta ma ochotę na następne spotkanie, zostawia prawdziwy numer telekomu. Taki właśnie otrzymałem od Anny, o czym mogłem się przekonać już kilka dni później. Zaczęliśmy się spotykać, nieomalże jak para zakochanych. Czym prędzej pożegnałem pewną interesującą blondynkę, z którą utrzymywałem luźne kontakty od kilku miesięcy. Zrezygnowałem też z rozwijania znajomości z pewną energiczną rudą. Na placu boju pozostała tylko Anna, i moje podbite armie.

Od każdego można się czegoś nauczyć. Co prawda, od większości jedynie tego, że należy uważać na innych. Bo w łeb. Od Anki uczyłem się sztuki naprawiania świata poprzez uszczęśliwianie jego mieszkańców – pieczenią ze śliwkami, wspólnym muzykowaniem, podlewaniem kwiatów. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby to wszystko umieć? Miałem wiele szacunku dla idei Jana, szczególnie, że niewiele z nich rozumiałem, ale gdzieś głęboko w sercu czułem, że prawdziwy geniusz tkwi w jego siostrze. Nic dziwnego, przecież to w niej byłem zakochany.

Jeżeli Jan był niezwykle uzdolniony technicznie, trochę cyniczny, traktujący ludzi na równi ze swoimi komputerami, ona stanowiła jego odbicie w negatywie. Łagodna, opanowana, roztaczała wokół siebie aurę głębokiego relaksu. Rozmowa z nią uspokajała mój rozedrgany intelekt, wygaszała przeszkadzające emocje. Pozostając w jej towarzystwie miałem zawsze uczucie „powrotu do domu”. Mój dopracowany, perfekcyjny egoizm wiądł w jej świetle. Przyjmując poglądy tej niezwykłej kobiety, czułem się lepszym człowiekiem. Ponieważ największą miłością Anki byli ludzie, zrobiłem co w mojej mocy, żeby się znaleźć na samym początku kolejki.

Czasami, zamiast włóczyć się po mieście, jechaliśmy z Anną do Ustanówka, gdzie w piwnicy domu urzędował Ramajan. Bardzo był wtedy zajęty, wychudł i zrobił się nerwowy z niewyspania.

Wyglądało na to, że tajemnicze eksperymenty z ustanowskiej piwnicy stanowiły część doskonale zorganizowanego procesu naukowego. Ramajan czasami przez telekom wykłócał się z agentami jakichś korporacji. Oni chyba chcieli przejąć dokumentację. Po takich sieciowych scysjach Jan wpadał w głęboką melancholię, zamykał się w swojej sypialni i nawet Anka nie potrafiła przedostać się przez drzwi. Musieli nieźle mu zaleźć za skórę.

Kiedy pojawialiśmy się w Ustanówku, Anna zwykle maszerowała natychmiast do kuchni, żeby mu upichcić coś jadalnego, a ja przysiadałem na pierwszym wolnym sprzęcie, który wyglądał, że się pode mną nie zapadnie i udawałem, że mu pomagam. Obcowanie z tytanem intelektu podbudowywało moje nadmuchane ego. Do czasu.

Pewnego dnia, kiedy Anna zniknęła na piętrze, Jan niespodziewanie przestał miotać się wśród złowrogiej aparatury i podszedł do mnie. Blisko. Nie wyglądał przyjaźnie. A jeszcze się dobrze nie rozsiadłem! Założyłem ręce na plecy, żeby mi nagle nie przeszkodziły, bo zapowiadało się na niezbyt przyjazną wymianę poglądów.

– Mamy do pogadania – powiedział, a głos jego wróżył kłopoty. W oczach miał desperację.

– W czym mogę ci pomóc? – odparłem dyplomatycznie i tak miękko, jak nakazywało świeże uczucie dla Anny.

– Chodzi mi o ciebie. I Ankę. Myślisz, że nie widzę, jak się do niej przylepiłeś?

– Przylepiłem? Ktoś tu chyba jest zbyt skromny i ukrywa własne zasługi w tej sprawie.

Nie uwierzycie. Wygłosił wtedy przemówienie, z którego wynikało ni mniej, ni więcej, tylko to, że on, jako starszy brat ma cokolwiek do powiedzenia w kwestii związków swojej młodszej siostry. A ja, cham i osobnik co najmniej podejrzany, do tej pory nie raczyłem się do niego zwrócić z prośbą o pozwoleństwo. Łaził przy tym od ściany do ściany i obtłukiwał sobie dłonie o kanty. W kąciku ust pojawiła mu się kropelka piany. W jego głosie pobrzmiewała tłumiona wściekłość.

Nie wierzyłem własnym uszom. Przedstawiciel elity intelektualnej i duchowej tego świata zwraca się do mnie językiem ciemnego średniowiecza, albo przynajmniej głębokiej pustyni. Miałem ochotę przekazać mu alfabetem Morse'a prosto do jego czaszki geniusza, co sądzę o takim dictum, ale powstrzymała mnie myśl o Annie. Zacisnąłem zęby, osłodziłem swój język i zrobiłem, czego ode mnie oczekiwał. U piesków wygląda to tak, że kładziesz się na plecach i odsłaniasz brzuch. I każdy już wie, kto tu jest szefem.

– Zwykłe „proszę” nie wystarczy. – Usłyszałem w odpowiedzi. – W tradycyjnych kulturach wojownik, który miał zamiar się ożenić, dawał za swoją wybrankę wykupne.

– Czego oczekujesz ode mnie?

– Jeszcze nie wiem. Ale możesz być pewien, że niedługo upomnę się o moje wielbłądy za Annę. – wycedził wściekle przez zęby i zniknął za stalowymi drzwiami ze znakiem „radioaktywność”.

Kiedy w powrotnej drodze do Warszawy opowiedziałem o tym Annie, nic nie odrzekła. Jednak nie wyglądała na zaskoczoną. Odwróciła twarz w przeciwną stronę i milczała przez całą drogę.

Należę do tego rodzaju głupców, którzy zawsze muszą mieć rację. Nie znoszę też niedomówień, chyba, że to ja je pozostawiam. Kiedy zatem nadeszła pora na pożegnalne „buzi”, wykrztusiłem:

– Psiakrowa, jeżeli twój bratuńcio myśli, że może tak mną pomiatać, że może tak poniżać ciebie, to grubo się myli. Mamy już XXI wiek i nie można...

– Cóż, to wolny kraj. – przerwała mi nagle i bezceremonialnie – Ale musisz zrozumieć, że skoro Jan tak powiedział, to kiedyś na pewno zażąda od ciebie tych wielbłądów za mnie. I na twoim miejscu bym mu je dała. Oczywiście, o ile dalej masz zamiar się ze mną spotykać. I na tym dzisiaj zakończymy, dobrze?

Moje kontakty z Janem już nigdy nie wyszły poza chłodne zawieszenie broni. Tym trudniej było mi zrozumieć Annę. Nie akceptowałem jej podejrzanej bierności wobec pomysłów brata. Pojmowałem tylko tyle, że geniusz musi być lekko stuknięty, a ona nauczyła się z nim żyć. Obawiałem się, że z tymi wielbłądami naprawdę nie żartował.

Działo się ze mną coś nowego. Nie miałem pewności, ale wyglądało, że to nie ja kontroluję sytuację. Zawsze lubiłem decydować, kiedy coś się ma zacząć i kiedy skończyć. Tym razem, po raz pierwszy, wyznaczono mi rolę drugoplanową. To Anna w rzeczywistości o wszystkim decydowała. Używała przy tym metod delikatnych i dyskretnych, tak, aby przypadkiem nie urazić mojego nadto rozdętego „ja”. Na spotkaniach wiele rozmawialiśmy. Anna powolutku kierowała nasze kontakty w sferę bardziej intymną. Coraz częściej dyskutowaliśmy o uczuciach, postawach życiowych, odpowiedzialności. Nie zauważyłem, kiedy zacząłem się do niej zwracać „kochanie”. Samo jakoś się pojawiło. Aż pewnego wieczoru, po konsumpcji sajgonek przy placu Narutowicza, zaprosiła mnie do swojego apartamentu na Filtrowej.

Wnętrza urządzone były ze smakiem i bynajmniej nie tanio. Naszpikowane urządzeniami zmniejszającymi do minimum koszty eksploatacji – krany termostatyczne, podtynkowe siatki zasilające prądu stałego... Ktoś to dobrze zaplanował. Na regałach przy ścianach stały setki książek, od fantastyki po naukowe opracowania. Ale zauważyłem też mnóstwo filozofii i wydawanych w niskich nakładach pism różnych azjatyckich guru. Były tam „Energia wszechświata” Dżamina Smrtipratjawamardży, dzieło z pogranicza fizyki, „Nieskończona przestrzeń atmana” swamiego Brahmanipunaty, którego nie czytałem oraz, co szczególnie mnie zafrapowało, „Potęga erotyzmu” padmini Asekany Czandrabhawamgamy. O tej pozycji słyszałem już co nieco, od zarumienionych z podniecenia koleżanek z fakultetu filozoficznego.

Usiedliśmy z Anną w klubowych fotelach przy herbacianym stoliczku. Stykalismy się kolanami. Było gorąco. Tak sobie rozmawialiśmy udając, że nie wiemy, po co tu przyszliśmy.

– Jan z pewnością nieźle zarabia na tych swoich badaniach, skoro mógł ci wypichcić takie lokum.

– O, tak.

– Gorąco.

– O, tak.

– Zdejmij koszulkę.

– O... Co powiedziałeś?

– Pytałem się, czym ty się zajmujesz, poza wykładami na filozofii?

– A coś szczególnego cię interesuje? Może...?

– Kiedyś mi obiecałaś... Obiecałaś, że opowiesz o swoich badaniach.

Popatrzyła spod oka.

– Naprawdę? – zapytała zalotnie – A jesteś gotowy na spotkanie z prawdą?

– Obiecałaś! Obiecałaś!

– W porządku, ale potraktuj to jak eksperyment naukowy, dobrze?

– Tak, tak, oczywiście.

Osunęlismy się prosto na puszysty dywan, jak na zamówienie rozścielony obok herbacianego stoliczka. Bez dalszych ceregieli zerwaliśmy z siebie ubrania i zaczęliśmy się pieścić – gwałtownie, to mało powiedziane. Moje ciało nie przywykło do tygodni oczekiwania na zdobycz, a Anna reagowała w pełni na moją potrzebę. Jedną ręką trzymałem ją za włosy, żeby mi jej usta nie uciekły, drugą gładziłem plecy, pośladki, nogi, łapałem za kostki, piersi. Czułem jej paznokcie wbite w moje łopatki, usta nasze złączyły się w głodnym, łapczywym, długim pocałunku. Nie sprawdzałem, czy jest gotowa, po prostu przy pierwszej okazji wszedłem w nią, szybko i poczułem, jak splata nogi na moich pośladkach. Nasze oddechy wymieszały się i tak drgaliśmy w tym naturalnym, doniosłym i jednocześnie komicznym akcie rozkoszy. Schowałem, nakryłem ją całym ciałem, byłem jej domkiem. Czas się zatrzymał, a Anna siedziała na mnie, władcza i boska, z podrygującymi śmiesznie piersiami, później kochaliśmy się jak łyżeczki w eleganckim pudełku, i znowu Anna była na mnie, i poczułem, że odlatuję.

– Oddychaj ze mną! – zawołała nagle, a ja jej posłuchałem.

I wtedy się to wydarzyło. Ciało Anny stało się rubinowo czerwone, włosy stanęły dęba, skóra napięła się. Cała zaczęła promieniować światłem i poczułem, jak przenika mnie potężne gorąco, które nie parzy, a oczyszcza i sprowadza zdrowie. Zniknął pokój, w którym się kochaliśmy, straciłem świadomość przebywania pod konkretnym adresem, w jakimś mieście i kraju. Wokół nas roztaczała się przestrzeń bez granic i bez centrum, nieskończona, ale przyjazna, potężna, nie groźna. Nie wiem, jak długo spoczywaliśmy tak złączeni w rozkoszy. Następne, co dostrzegłem, to ogromną, świetlistą kulę, pokrytą wielobarwnymi pasami i otoczoną delikatnym pierścieniem pyłu. W dali świeciła potężna gwiazda. Poczułem, jak przez ciało Anny przepływa spazm orgazmu i podążyłem za nią.

I nagle wszystko to rozpuściło się i zniknęło. Znowu byliśmy w jej salonie, na puchatym dywanie. Mokrzy od potu, zziajani i gorący. Wtuliłem głowę w jej piersi. Chyba byłem troszkę przestraszony:

– Boże, Ania, co to było?

– Hmm... Widzisz, nie tylko Jan prowadzi prace badawcze... Mnie po prostu interesuje inna branża.

– Chcesz powiedzieć...

– Nie, kochany. W ten sposób eksperymentowałam po raz pierwszy. I muszę powiedzieć, że ta forma pracy naukowej jest nie tylko przyjemna, ale też niezwykle skuteczna. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chętnie powtórzyłabym doświadczenie...

– Anka, zlituj się, nie od razu. A'propos, ten, hmmm... Eksperyment, który właśnie wykonaliśmy – z jakiej właściwie był dziedziny?

– Nie zauważyłeś, głuptasku? To przecież oczywiste, że z astronomii!

Czułem się nieco obrażony, że potraktowała mnie jak instrument naukowy i pewnie z tego powodu wolniej kojarzyłem. Znaczy, nie byłem bardzo obrażony, tylko tak trochę.

– A więc to, co widziałem...

– Co widzieliśmy – poprawiła.

– Tak, co widzieliśmy. To była planeta?

– Powinna. – odparła zamyślona – Przypuszczam, że była to Epsilon Eridani. Mam taką nadzieję, gdyż tam właśnie celowałam.

Usiadła i objęła kolana ramionami.

– To było coś, jak myślisz? – uśmiechnęła się do mnie tak, że zamieniłem się w słoik miodu.

– Jak to zrobiliśmy?

– Nie wiem dokładnie, to był mój pierwszy raz. Nie to, co myślisz, świntuchu. Po raz pierwszy odważyłam się sprawdzić metodę cittaprana-tantry.

Nie ośmieliłem się zapytać, jakiego szyfru przed chwilą użyła, ale też nie musiałem – Anna skwapliwie sama mi wszystko wyjaśniła. A dzięki częstym ćwiczeniom praktycznym, miałem też później szansę cokolwiek zrozumieć na własny rachunek.

Nieoficjalne towarzystwo geniuszy i ludzi wybitnych, w jakim, głównie dzięki połączeniom sieciowym, obracali się Jan i Anna, zajmowało się penetrowaniem przeróżnych kierunków poznania. Właściwie punktem honoru każdego zainteresowanego było posiadanie jakiegoś własnego „konika”. I to możliwie niecodziennego. Od czasu, kiedy do towarzystwa dołączyli Azjaci, na „liście dań” pojawiły się niesamowitości z dalekiego pogranicza „ciężkiej nauki”: badania nad tajemniczą energią „czi” i systemami ćwiczeń czi-kung, tai-czi, masażami shiatsu, akupunktura, akupresura, ale też zagadnienia psychokinezy, teleportacji, a nawet metempsychozy. Ponieważ tajemnicze towarzystwo miało, dzięki swoim oficjalnym osiągnięciom, dostęp nawet do orbitalnego akceleratora Knapffa, wkrótce przekroczyli kilka granic niemożliwości. Tymczasem Anna, bardziej niż fizyką zainteresowana właściwościami umysłu, szybko posuwała się po ścieżkach otwartych przez niezliczone pokolenia joginów. Praca z „energiami umysłu”, jak nazywał je Dżamin Smrtipratjawamardża, otwierała kolejne wrota poznania i możliwości.

Otarłem się już wcześniej o to zagadnienie. Kiedyś wziąłem udział w „seminarium” z arcymistrzem ju-jutsu, siedemdziesięcioletnim Murzynem z Nowego Jorku. Niektórym z nas kazał usiąść w pozycji medytacyjnej, nazywanej mokuso, rozluźnić się, zamknąć oczy i wyobrażać sobie dokładnie to, co nam kazał. „Od szczytu głowy po spód ciała, przenika was świetlista struna potężnej energii i ciągnie się w nieskończoność w górę i w dół”, prawił. Każdy z nas był na nią nanizany jak pojedynczy paciorek. Struna z przepotężnej energii przecinała przestrzeń z nieskończoności w nieskończoność i nic nie było jej w stanie ruszyć. Tak nam kazał to sobie wyobrażać, uzupełniać szczegóły i trzymać relaks. Trwało to może z dziesięć minut. Później polecił nam otworzyć oczy. Okazało się, że pozostałym tymczasem kazał z całej siły starać się przepchnąć, lub choćby przewrócić każdego z nas z osobna – aczkolwiek potrącania zakazał, tylko jednostajny nacisk. Kiedy otworzyłem oczy, opierał się o mnie jeden z potężniejszych „byków” z naszej grupy i sapał z wysiłku. Moje ciało pozostawało stabilne, a on nie mógł nic na to poradzić! Hipnoza? Tak czy owak, czegokolwiek w szczególności nie miało to dowieść, zapamiętałem ćwiczenie jako przestrogę, że nie wszystkie sprawy tego świata znalazły swoje naukowe wyjaśnienie.

Metoda, którą badała Anna, nie składała się z samych miłosnych zapasów. Właściwie, to eksperyment, w którym miałem okazję mimo woli uczestniczyć, polegał właśnie na użyciu energii erotyzmu w dziedzinie, w której dotychczas świątobliwi mężowie Wschodu uprawiali ścisły celibat. Był to indywidualny wkład Anny w odwieczne tradycje jogiczne. Mój, pośrednio, także. A skoro stałem się współuczestnikiem jej eksperymentów, musiałem także brać udział w wielogodzinnych sesjach ćwiczeń, do połowy zeszłego wieku przekazywanych w ścisłej tajemnicy z nauczyciela na jedynego ucznia.

Tymczasem Ramajan zmienił swoje nastawienie do mnie. O ile wcześniej traktował mnie raczej przyjaźnie, później wrogo, teraz nasze kontakty wyraźnie się ociepliły. Czasami nawet zauważał moją obecność. Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi. Przecież w żaden sposób go nie obraziłem. To raczej on uraził godność – swojej młodszej siostry – przedstawiając ją jako przedmiot targów pomiędzy samcami. Ale Anna najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu. Za to on nigdy nie zapomniał dyskretnie mi przypomnieć, że oczekuje płatności i wkrótce wyznaczy cenę. Nie miałem pomysłu, jak się wyplątać z tej dziwnej sytuacji.

– Andrzej, spróbuj go zrozumieć. Ostatnio dłubią przy jakichś ściśle tajnych projektach, a agenci korporacji nie pozwalają mu puścić bąka w prywatności. Ma prawo być odrobinę zdenerwowany. W ten sposób przekazał ci tylko informację, że potrzebuje twojej pomocy.

– Mojej? A co ja, zwykły szaraczek, o ilorazie średnio zdolnego delfina, mogę zrobić dla takiego tytana intelektu? Zaparzyć herbatę? To robię zawsze, kiedy jesteśmy w Ustanówku.

– Myślę, kochany, że jak nadejdzie właściwy moment, sam ci to powie. A na razie bądź cierpliwy, zgodnie z naukami Pai-hi-woo – skoncentruj się, wdech, wydech, podnieś prawą rękę, podnieś lewą rękę, oczyść komorę nosa...

– Czyli co?

– Wysmarkaj się.

– W palce?

– Hmmm... Tutaj nic nie napisali o chusteczkach.

– Anna?

– Hmmm?

– Co ty właściwie czytasz? Dawaj, pokaż... „Sztuka erotyczna starożytnych Chin”? Aji-ja!

– Oddawaj! Bo zacznę krzyczeć!

– No, dobrze. To co? Poćwiczymy coś z tej książki? A może tym razem coś z francuskiego repertuaru?

– Andrzej!

Aż w końcu nadszedł taki dzień u progu lata, kiedy wszystkie egzaminy były już zdane lub przełożone na wrzesień i można było zacząć wakacje. Żakowie i żakinie, żuczkowie, żararaki i żakary wysypały się przez główną bramę uniwersytetu, by nie wrócić przez następne dwa miesiące. Mnie poniosło oczywiście na Filtrową – do Anki. Miałem świetny pomysł – pojedziemy razem. Dokądś. Może do Pragi? Albo nad morze? Wszystko jedno.

Drzwi otworzył mi Jan, szeroko uśmiechnięty. Zacząłem podejrzewać, że coś knuje.

– Witaj, stary. Właź i czuj się.

– ?

– Anki nie ma. Jest u mnie. Szykuje coś ekstra.

– Strach się bać. A herbata jest?

– No tak... Chyba jest. Powinna być. Gdzieś w szafce. W pudełku z napisem „herbata”.

– Dzięki, nie musisz się tak trudzić. Zrobię sobie.

Podczas kiedy ja przekopywałem się przez kuchenne szafki, Jan rozpoczął podejrzaną nawijkę w popularno-naukowym stylu:

– Chłopie, dzięki temu, że ciebie nie było przez ostatnie tygodnie, zrobiliśmy naprawdę duże postępy. Dobrze, że już jesteś wolny, bo się przydasz. Czeka nas neurocybernetyczne programowanie przy wsparciu o chemocytoklostochastyczne styczne...

Nie zapamiętałem dokładnie tego szeregu przestępstw językowych, było ich dużo. Kiedy się już wyprztykał z trudnego słownictwa, przeszedł do meritum.

– Rozmawialiśmy parę miesięcy temu o twoim wykupnym za moją siostrę. – zagaił spokojnie – Chcę ci teraz powiedzieć, że żałuję swoich ówczesnych słów. Przepraszam cię teraz i tutaj. Nie powinienem był czegoś takiego nawet sugerować. Moje postępowanie było niewybaczalne, ale nie można go cofnąć.

Przyznam, że zbaraniałem. Na wszelki wypadek jednak zachowałem ostrożność. Ramajan tymczasem nawijał dalej:

– Wiem, że zapewne niezbyt mnie lubisz po tym, co się stało. Ale chcę cię teraz prosić, żebyś jednak się zgodził nam pomóc. Od razu ci powiem, że jeżeli się zgodzisz, wystawisz się na pewne ryzyko. Jesteśmy dosyć dobrze przygotowani, zapewniliśmy sobie pełną odwracalność, ale przecież nie można wszystkiego przewidzieć. Jeżeli wyrazisz zgodę, dziś jeszcze, u mnie w Ustanówku przyda się nam twoje serce. Anka już tam czeka. Zgadzasz się?

– No pewnie! – jeżeli Anka była u niego w domu, to właśnie tam byłem gotów umrzeć. – Jedziemy?

– Dopij herbatę, człowieku.

W taksówce Jan wyłożył kawę na ławę: wymyślił, że to ja we własnej osobie zostanę ofiarą ich eksperymentu. Ciekawe, czego dosypał do herbaty? Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby się nie zgodzić. Moje ogromne ego i tak było mocno napuchnięte świadomością, że koleguję się z jednym z najtęższych mózgów w kraju i kocham w jego rodzonej siostrze. Teraz dostałem zaproszenie do elitarnego klubu. Na prawach myszki laboratoryjnej co prawda, ale zawsze. Eksperyment miał być trywialny: wytworzone przez zespół Jana Ramy inteligentne cząsteczki, te różne assemblery, mikrosubstraty, metablokery, miały podmienić molekuły żywego ciała i przejąć jego funkcje. I żeby było weselej i trudniej na początek – miało to być moje, osobiste, ludzkie serce. Kto by się nie zgodził? Tym bardziej, że ciągle miałem w pamięci naszą rozmowę o wielbłądach. Wulkan teraz spał, ale zawsze mógł znowu wybuchnąć.

– Janie, naprawdę nie mogłeś zacząć od myszek, żab, lub choćby much?

– Nienawidzę eksperymentów na niewinnych zwierzątkach, wiesz o tym dobrze.

– A na niewinnych kolegach?

– To co innego. A poza tym – nachylił się do mnie z szatańskim uśmiechem – tak jest zabawniej. I pamiętaj, że sam się zgodziłeś.

– A miałem wybór?

Wyobraźcie sobie: niewidoczne gołym okiem potworki przenikają wasze ciało, uczą się go dokładniej niż zdoła to uczynić najlepszy biomed. Następnie czerpiąc energię i budulec z „pożerania” tegoż ciała, zastępują je cząstka po cząstce, komórka po komórce. Po drodze wysyłają sprawozdania do serwera sterującego. A programiczek przetwarza raporty w zgrabne wykresy zrozumiałe nawet dla mnie. Proste? A jakie możliwości się otwierają przed medycyną! Cały log tej podmiany, choćby nie wiem, jak wielki, jest zapisem działania danego fragmentu ciała. Wystarczy tylko co jakiś czas aktualizować zapis w cząstkach, które podmieniły ciało i odkryliśmy tajemnicę nieśmiertelności.

– Wiem, czytałem Lema.

– Ale nie czytałeś tam, że nie potrzeba wypełniać powietrza bystrami, żeby uzyskać taki efekt. Assemblery same pobiorą potrzebne pierwiastki z otoczenia, powielą same siebie i podtrzymają układ. Jednocześnie spenetrują organizm i będą gromadzić i przekazywać do serwera informacje o funkcjonowaniu tkanek. W każdej chwili mogą rozpocząć rozrost i przejmować kolejne części ciała...

– Serdeczne dzięki. Ostatnio brakowało mi pełnej cyborgizacji!

– Ale tylko na życzenie. Lub wobec zagrożenia zniszczeniem organizmu.

– A jak będę chciał umrzeć?

– To wystarczy, że świadomie, powoli i we właściwym rytmie wydasz komendę, i bezboleśnie rozpadniesz się, rozpłyniesz w powietrzu...

– To science-fiction? Bezbolesne harakiri?

– Nie, to rzeczywistość. Komendę defaultową ułożyłem specjalnie dla ciebie, jak chcesz, możesz ją zmienić na inną, ale procedura jest dosyć skomplikowana...

Pominąwszy nieistotne przypisy, komenda brzmiała: „Nienawidzę Anki!”.

W ten sposób dowiedziałem się, w jaki sposób geniusze zarabiają pieniądze. Pozostając na pograniczu systemu korporacji, czasem delikatnie je „podskubując”, prowadzą własne prace badawcze przeskakując od razu kilka etapów, podczas gdy laboratoria koncernów drepczą w miejscu zawalone zleceniami z departamentów marketingu. Na przykład: eksperyment, w którym miałem wziąć udział, stanowił totalną rewolucję w medycynie. Sam log komputerowy z jego przebiegu kosztowałby fortunę. Geniusze, nie mając czasu na żmudne eksperymenty, jako zwieńczenie procesu badawczego podmienią mi pompę główną, a całą technologię wraz z wynikami tego eksperymentu sprzedadzą później w drobnych cząstkach, wartych miliony każda. W ten sam sposób można przecież opracować metodę zakładania bajpasów na serce, przyspieszyć gojenie ran, wreszcie wojsko może zastosować to jako zbroje pod mundury – zrośnięte ze skórą. Wystarczy tylko za miliardy i ciężką pracą tysięcy mniej zdolnych naukowców doszlifować wyniki prac geniuszy pod konkretne potrzeby.

Podobno i tak każdy atom naszych organizmów w ciągu kilku lat zostaje wymieniony. Jakoś jednak miałem więcej zaufania do naturalnych, „głupich” cząsteczek, niż tych wysoce inteligentnych produkcji „Jan and Co.”. Oczywiście, było to nano pierwszej generacji, niezdolne do samodzielnego istnienia. Bez okresowego wsparcia serwera, assemblery stopniowo zostałyby wyparte z organizmu przez naniesiony naturalnymi procesami budulec. Tak przynajmniej twierdził Jan. Strasznie dużo twierdził podczas tej jazdy taksówką. I do tego gadał do mnie po niemiecku, żeby taksówkarz nic nie zrozumiał.

Wnętrze piwnicy trochę się zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Zniknęła tajemnicza aparatura przypominająca pracownię alchemika, pojawił się wygodny stół operacyjny. Mnie przypominał katafalk. Znalazło się też miejsce dla paru komputerów, mnóstwa kabli i kilku stert groźnie pomrukującego elektronicznego złomu bez estetycznej obudowy. Gdzieś w tym gąszczu musiała być Anka. Z herbatą i krakersami, na pewno. Na katafalku siedział osobnik rasy mongoloidalnej w eleganckim garniturze.

– Poznaj Poka Gorącą Wodę z Hongkongu, specjalistę od...

– Bardzo mi miło. Nieważne, od czego jest pan specjalistą, i tak nie zrozumiem.

Po krótkiej ceremonii herbaty, obaj panowie dyskretnie się oddalili, a my z Anką zostaliśmy sami.

– Aniu, boję się trochę i nie wiem, czy chcę brać w tym udział. Dlatego teraz muszę ci powiedzieć, że tak naprawdę robię to tylko po to, żeby cię częściej spotykać. Kocham cię. Chyba. Właściwie nie wiem, ale tak mi się wydaje, że to miłość.

– Wiem, kochany.

Podszedłem do niej, objąłem ją i przytuliłem mocno. Nie za mocno. To miała być pieszczota. W gardle miałem bolesną kulę. Dawno się tak nie rozkleiłem.

– Jeżeli miłością jest pozostanie z kimś najdłużej jak się da, to kocham cię Aniu. Jest mnie coraz mniej. Niech Jan bierze sobie moje serce, ono i tak należało do ciebie...

Anka tylko się do mnie uśmiechnęła. Nic nie musiała mówić. Po chwili delikatnie wyswobodziła się z moich objęć i zabrała za zbieranie filiżanek. A ja poczułem się nowym człowiekiem. Ten poprzedni ja gdzieś się zapodział. Umierał już od dłuższego czasu, ale tym wyznaniem dobiłem go ostatecznie. Nagle zrozumiałem, że tak naprawdę wcale nie musiałem brać udziału w Janowych eksperymentach, żeby kochać Ankę. Ona tego ode mnie nie wymagała. Całą tę scenę pozwoliła zaaranżować, bowiem, być może, nie mogła się zdecydować, który z dwóch mężczyzn w jej życiu jest ważniejszy. Ale – słowo się rzekło. Brat musiał dostać swoje wielbłądy za siostrę. Miałem tylko nadzieję, że moje stare serce nie będzie mi już potrzebne.

– Będę na ciebie czekała na górze.

Rozebrali mnie, przytroczyli do stołu operacyjnego, a pod sufitem, obok lampy podwiesili srebrzysty balon. Jan zaznaczył flamastrem obszar w centrum mojej klatki piersiowej, chyba żeby się nie pomyliło, a do prawego ramienia przytknął iniektor osmotyczny. Pok tymczasem wtopił się w gniazdo komputerowe. Jan występował jako wykonawca, ubrany w biały kitel. Wyglądał jak doktor Frankenstein. Potem zgasło światło.

Kiedy odzyskałem przytomność, Pok toczył telekonferencję po mandaryńsku, a Jan kombinował coś z balonem pod sufitem. Nie widziałem swojego ciała, zasłonięte było chirurgicznym parawanem. Nade mną pochylała się Anka z tym swoim perfekcyjnym uśmiechem.

– Jan! – zawołałem – skoro ona tu jest, coś poszło nie tak, gadaj natychmiast!

– Kochany spokojnie.

To Anka.

– Właśnie kochaniutki, spokojnie, mały zgrzyt, zaraz naprawimy... – odezwał się Jan nie przerywając gmerania przy balonie.

– Uwolnij mnie, to zobaczysz, czy będziesz miał czym zgrzytać.

– Kochany, naprawdę nic się nie stało. Jan zaraz sobie z tym poradzi, zaufaj mu.

– Uff, uff, ale te pasy mocno trzymają.

Pok zawołał Jana, coś poszeptali, ten przywołał Ankę i tak zaczęli cichą konferencję. Uczestniczyły w niej też jakieś osoby z sieci. Po chwili Anka znowu do mnie podeszła.

– Posłuchaj, trochę się wyjaśniło. Nano znakomicie się zaadaptowało. Zaraz pokażą ci wykresy, sam sprawdzisz. Jest tylko jeden mały problem.

– Problem? – z jej ust gotów byłem usłyszeć dowolne rzeczy, żeby tylko nie przestawała.

– Powtórka z historii namnażania komórek naskórka. Dzieliły się świetnie, tylko w ogóle nie przypominały naskórka.

– A co to ma ze mną wspólnego? Nano nie umie stworzyć naskórka?

– Nie, inaczej. W ogóle nie chce przyjąć formy. – Jan przestał mocować się z balonem i przejął pałeczkę od Anki. – Na prześwietleniu widzimy wszystko normalnie, układ nerwowy, krwionośny... Niby wszystko w porządku, ale z zewnątrz nie wygląda to jak serce i tu jest kłopot.

– Pokaż mi człowieku, zabierz ten parawan.

Wyraz zakłopotania na jego twarzy dał mi do zrozumienia, że to nie wchodzi w rachubę.

– Jakby ci to, Andrzejku, powiedzieć? Z medycznego punktu widzenia... Hmm... Tak, z medycznego. No, więc z tego punktu widzenia ty cały czas jesteś, mówiąc językiem medycznym, otwarty. Ten widok mógłby cię trochę zaszokować... Ale spokojnie, jak widzisz, nic się nie dzieje. Po prostu mały zgrzyt. Na razie musimy zdobyć trochę brakujących informacji.

– Nazywam się Andrzej Kulesza i urodziłem się w...

Znowu zgasło światło.

Obudziłem się w samochodzie. Anka prowadziła.

– Śniło mi się, że Jan ukradł mi serce.

– To nie był sen, kochany. Wyłączyli cię na ponad tydzień. W końcu dokończyli podmianę, ale musieli rozszerzyć to także na lewe ramię i rękę.

Spojrzałem na swoją lewą dłoń. Jak zwykle, wystawała z mankietu koszuli. Blizna po wypadku na trzykołowym rowerku, wyglądała tak samo, jak ostatnio. A może jednak była trochę mniejsza?

– Wiesz, Andrzejku, Jan powiedział, że musisz teraz być pod stałą obserwacją. Dlatego najlepiej, jakbyś się przeprowadził do mnie. Za tydzień muszą cię znowu podłączyć do serwera, żeby wykonać testy...

– Zaraz, zaraz, co powiedziałaś? Słyszałem wyraźnie – to było zaproszenie, prawda?

– Tak, kochany, ja też się cieszę. – odparła z boskim uśmiechem i brawurowym skrętem wyminęła dwustutonowego traka.

I tak zakończyła się moja sześcioletnia peregrynacja po akademikach, stancjach i waletach. Zamieszkałem z Anną na Filtrowej. W specjalnie przygotowanym pokoju, z szumiącym pudłem komputera pod ścianą. Nie tak to miało wyglądać, co prawda, ale lepszy wróbel w garści. W celach kontrolnych, codziennie musiałem sobie wbijać w lewą rękę igłę przyczepioną do kabla. Nie bolało. Przewód ten znikał gdzieś w pudle komputera. Tyle, jeżeli chodzi o moją wiedzę, co się dalej działo z moim (moim?) ciałem.

Mijały tygodnie, a my, zamiast szlajać się po Kanarach i Balearach, siedzieliśmy dalej w dusznej, usmażonej palącym słońcem Warszawie. Anna z pieczołowitością zawodowej pielęgniarki obkładała mnie codziennie różnymi ence-pence- i -falografami. Wyniki pomiarów znikały w tajemniczej maszynie z mojego pokoju.

Jan zacierał przednie łapy, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że eksperyment się udał. W różnych częściach świata odpowiednio przygotowane plotki i zajawki zaczynały trafiać do właściwych uszu, należących do odpowiednio nadzianych i władnych person. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby w tym samym czasie Jan nie musiał toczyć ostrych dyskusji z jakimiś smutnymi panami. Zatem jego delikatna psychika geniusza znajdowała się w ciągłym rozszczepieniu pomiędzy euforią sukcesu, a depresją spowodowaną ciągłym użeraniem się ze stadem szakali czyhających na każde potknięcie. A że stałem się, w dosłownym tego słowa znaczeniu, integralną częścią eksperymentu, nie widział powodu, żeby cokolwiek przede mną ukrywać.

– O jedno cię tylko proszę, Andrzej. Musisz mi to obiecać.

– Wal, człowieku, oddałem ci serce, oddałem ci cia-a-ało... A tobie wciąż mało...

– Andrzej, proszę, ja nie żartuję. Nie mów nic Annie, dobrze?

– Nie ma sprawy. To mogę ci śmiało obiecać. I tak się sama wszystkiego domyśli.

Tak się właśnie stało. Trochę się tym przejęła, kiedy uświadomiła sobie w pełni zagrożenie. Wyszło jej to chyba lepiej niż mnie. W związku z tym, oczywiście tylko tymczasowo, przeprowadziła się na noc do mojego pokoju. I tak już zostało. Oczywiście, tymczasowo. A kilka dni później, wczesnym przedpołudniem, odwiedziła nas tajemnicza kobieta.

Anna zajęta była produkcją szarlotki, a może roladki, a ja przekopywałem się przez jej bibliotekę. System alarmowy nie zareagował, nie usłyszałem też żadnego odgłosu otwierania drzwi, a w salonie nagle pojawiła się ona. Niska, drobna, o bladej, prawie sinej cerze, szarych oczach i czarnych włosach. Nie jestem pewien, ale mogła mieć delikatny czarny meszek pod nosem. Ubrana w inteligentną kamizelkę, ostatni krzyk mody wśród komputerowej braci, szorty koloru khaki i męskie sandały, siedziała w moim (moim!) fotelu. I zapalała papierosa staromodną zapalniczką gazową. To właśnie trzask kamienia zwrócił moją uwagę.

– Co pani tu robi? Jak pani tu weszła?

– Na które pytanie mam odpowiedzieć najpierw? – odpowiedziała pytaniem na pytanie i poderwała się sprężyście. – Stanecka. Major Stanecka. Szef ochrony kompanii „Zetta Corpax”, filia w Warszawie.

Wyciągnęła prawicę. Nie pozostało mi nic innego, jak odpowiedzieć. Uścisk miała silny, stanowczy. Powiedziałbym, męski. Miała dłonie szorstkie jak skóra rekina. Ale i tak była piękna. A może właśnie dlatego... W drzwiach salonu, za plecami pani major stanęła Anna, w kuchennym fartuchu. Co za farsa!

– Dobrze, że pani już przyszła – odezwała się Stanecka patrząc cały czas na mnie – Właśnie miałam zapytać, czy coś państwu wiadomo o aktualnym miejscu pobytu pana profesora Jana Ramy?

– Proszę tu nie palić. – odezwała się łagodnie Anna – A co do mojego brata, to proszę zostawić swój namiar. Jak nas odwiedzi, napewno się z wami skontaktuje.

– Ah, więc mam zaszczyt z nie mniej sławną siostrą Jana? Słodziutki z ciebie kociaczek. – wycedziła pani major, odwróciła się i podeszła do Anny. – Nie bój się mnie. To tylko praca każe mi być taką niedobrą. Przecież znasz się na tym, prawda? Neurolingwistyczne programowanie, prana-hipnoza i inne takie sztuczki...

Wyciągnęła rękę i delikatnie pogłaskała Annę po policzku.

– No, dobrze. Skoro nie możecie mi pomóc, będę się zbierać. Nie musicie mnie odprowadzać do drzwi, znam drogę. Do zobaczenia.

I zniknęła. A my do wieczora nie mieliśmy apetytu na żadne szarlotki, ani roladki. A później przyszedł Jan. I kiedy wysłuchał naszej opowieści, miał tylko jedno pytanie:

– Czy ona ciebie dotykała?

– No... w pewnym sensie tak. Podaliśmy sobie ręce...

– Właśnie. Tak naprawdę to ty jej podałeś. Dobrze, to znaczy źle. Nie muszę chyba wam tłumaczyć, że miała w głębokim poważaniu, gdzie ja się aktualnie znajdowałem? Ona przyszła tu po próbki waszych tkanek. Sama mówiłaś – zwrócił się do Anny – że miała szorstkie ręce. Zdrapała trochę naskórka i poszła sobie. Nic im on nie powie ponad to, co i tak już podejrzewają. I bardzo dobrze się stało.

– Jak to? – zawołałem – Przecież ona może wyniosła dowody, że wam się udał ten eksperyment...

– To już przestałeś odróżniać prawą rękę od lewej? Jak rozmawialiśmy wcześniej, ekspansja nano na resztę organizmu jeszcze nie nastąpiła. A ty którą rękę masz zmodyfikowaną?

Nie odpowiedziałem. Bo nie chciało mi się.

Nie chciałem o tym dyskutować z Anną. Od pewnego czasu, gdzieś pośrod pustki śródczaszkowej, obijała mi się pewna obawa. Wiem, że to mało romantyczne, a może i trochę nie fair, ale zacząłem nieśmiało myśleć, że zapłaciłem trochę zbyt wysoką cenę. W końcu zostałem na stałe przywiązany do szumiącego, opakowanego w plastik bardzo szybkiego idioty. Ten cybernetyczny kretyn w każdej chwili mógł przestać działać – przynajmniej teoretycznie. Teoretycznie mogło zabraknąć prądu, mógł zawiesić się mu system operacyjny, mogła wybuchnąć wojna, głód, epidemia, zamieszki... I jakoś mało mnie to obchodziło. W ogóle, miałem wrażenie, że sprawy otaczającego mnie świata coraz mniej mnie obchodzą. Obojętna stała się dla mnie pogoda na równi z sytuacją polityczną. Z drugiej strony, czasami doświadczałem, krótkich, co prawda, chwil błyskawicznej kalkulacji. Przejrzany dwa dni wcześniej bez zainteresowania podręcznik do podstaw teorii fizyki subkwantowej w jednej chwili stawał się zrozumiały. Nie miałem pomysłu, czy ta zmiana stanowi efekt jogicznych ćwiczeń uprawianych do spółki z Anną, czy, na przykład, wymiany części molekuł mojego ciała na superbystre nano? Wprowadzamy, czasem w najlepszej wierze, zmiany do naszego zewnętrznego i wewnętrznego świata, ale nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkich skutków naszego działania. Zatem może rzeczywiście te wirtualne cząsteczki zdolne były dokonać zmian również w moim umyśle?

Siadałem na balkonie, pod staroświeckim parasolem i obojętnie czytałem kolejne pozycje z Aninej biblioteczki. A Anna? Jak zwykle, naprawiała rzeczywistość i udawała, że nie widzi mojego zaniepokojenia.

Tymczasem Jan zaczął znikać. A to poleciał do Władywostoku w jakiejś ściśle tajnej misji, a to go aresztowali agenci korporacji i maglowali przez dwa tygodnie. Nic na to nie mogliśmy poradzić. Kiedy wracał, siadał w kącie kuchni, popijał herbatę i zakąszał szarlotką. Zdawkowo relacjonował swoje przygody i stąd wiemy dzisiaj, że musieli go mocno naciskać. I tak lato przeszło w jesień, a ta w późną jesień. Pewnego dnia Ramajan pojawił się – brudny i rozczochrany, w podartej marynarce, ale podniecony jak psiak przed spacerem. Zwalił się w kuchni na taboret, a ja przystąpiłem do parzenia herbaty. Anny nie było, poszła do ginekologa.

– Co ci się stało? – zapytałem z głupia frant – Doigrałeś się?

– Jakbyś zgadł. Dopadli Poka Gorącą Wodę. Nie mam z nim kontaktu już od tygodnia.

– Pozwól, że zapytam – Uważnie spłukałem wrzątkiem czajniczek, teraz dosłownie parę listków herbaty i można zalewać. – Czy ma to jakiś związek z... Tym, co zrobiliście ze mną?

Jan jakby oklapł.

– Widzisz... – zagaił – w pewien sposób ma. „Zetta Corpax”, ci, co produkują protezy, twierdzą, że w rzeczywistości wykradliśmy im tę technologię w fazie tuż przed wdrożeniem. Nie będę ci tłumaczył, że to niemożliwe. Ani nie zdołalibyśmy czegokolwiek im ukraść, ani nie ma szans, aby oni zdążyli wyjść w swoich badaniach poza stadium przedwstępne...

– Czyli co? Blefują, żeby was załatwić przed sądem?

– Jakim tam sądem. Kogo to obchodzi? Tu się gra toczy całkowicie poza prawem, za wysokie podatki trzeba płacić państwom, żeby się bawić w legalne rozliczenia. Po prostu chcą nas postawić w złym świetle przed konkurencją, żebyśmy nie mieli wyboru i im sprzedali całość, zamiast dywersyfikować technologię i sprzedawać wszystkim. Walczą o monopol. I to ostro. Poka pewnie już nie zobaczymy, no, może jako warzywko. Wypatroszą go ze wszystkiego, o ile się nie zabije.

– Boże, Jan, co ty opowiadasz? Jak to – zabije się?

– Słuchaj, nie mam czasu, muszę lecieć, zanim wróci Anna. Nie mów jej, że byłem. Upychamy teraz całą dokumentację do naszego superserwera, niewykrywalnego dla nich, bo w rzeczywistości nie istnieje... A zresztą, nie mam czasu ci o nim opowiadać. Najważniejsze: wkrótce zniknę. Czytaj „Herbaciarza Warszawskiego”, stronę z ogłoszeniami. Kiedy pojawi się tam propozycja sprzedaży zgniłego „Earl Grey'a”, wal na dworzec kolejowy i zrób tak...

Przekazał mi całą instrukcję, a ja, o dziwo, zapamiętałem. Teraz myślę, że miało to coś wspólnego z tą moją zmodyfikowaną ręką i sercem. Ćwiczenia medytacyjne uprawiane do spółki z Anną uczyły między innymi sztuki autorefleksji – teraz się przydawała. Zmiany, które wcześniej tylko podejrzewałem, zachodziły coraz szybciej. Jakby moje emocje stawały się coraz słabsze na rzecz rozwijającego się intelektu. Ale czego można oczekiwać po robocim sercu? Coraz łatwiej zapamiętywałem, coraz szybciej kojarzyłem i kalkulowałem. Za to intuicja, przeczucia, czy choćby poniedziałkowa chandra – stopniowo odchodziły w przeszłość. Ale był ktoś, kto w moim umyśle stale jaśniał tak samo wyraziście i mocno – Anna.

Kiedy powtórzyłem słowo w słowo wszystkie polecenia, Jan uśmiechnął się i powiedział:

– Jeszcze raz chcę cię przeprosić za to, co ciebie spotkało z mojej strony. Ale – co by nie mówić – jeżeli spełnisz wszystko, o co cię dzisiaj poprosiłem, będziemy mogli uznać, że jesteśmy kwita. Nie będę żądał więcej wielbłądów za Annę.

Uśmiechnąłem się w odpowiedzi.

A Jan podniósł się, pożegnał i – zniknął z naszego życia.

Upłynęło prawie półtora roku. Wyprowadziłem się z serwerowni do sypialni Anny. Tyle mojego. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W każdym razie nie dłużej niż dziewięć miesięcy. Mamy bobo.

Agenci „Zetta Corpax” kilka razy brali mnie i Annę na przesłuchania. Ale nie próbowali już zdejmować z nas próbek. Zresztą, mogli to robić tak, żebym się nie zorientował. W każdym razie, wydawało mi się, że dali nam spokój. Może za wyjątkiem tej ciemnej fugonetki, która z upodobaniem parkuje pod naszymi oknami... Ale skoro sobie tylko w niej siedzą, nie będziemy się tym przejmować za nich.

Zaprenumerowałem „Herbaciarza Warszawskiego”, nawet ciekawe pisemko, o ile ktoś życzy sobie spędzać życie na piciu tego szlachetnego napoju. Do naszych ćwiczeń i erotycznych wypraw do innych galaktyk (o tak, pod kierunkiem Anny zdołaliśmy przedłużyć wizję nawet do kilku minut i dotarliśmy do Andromedy) dodaliśmy też eksperymenty z herbatą. Żeby się gazetka nie zmarnowała.

Aż pewnego dnia w dziale ogłoszeń pojawił się anons o zgniłym Earlu. Co było robić? Wsiadłem w gablotę i pojechałem na dworzec. W biurze przechowalni na wyrecytowane hasło i po sprawdzeniu ID wydano mi klucz kodowy do największej szafki. Miała wielkość niedużego pokoju. Stały w niej dwie walizki, jedno pudło z szumiącym w środku serwerem i instrukcją podłączania oraz wielka, ogromna donica, a w niej nie mniejsza agawa amerykańska – ta, która teraz stoi w naszym gabinecie i zasłania widok z okna. Żeby to wszystko przewieźć, potrzebowałem wynająć taksówkę bagażową.

Zainstalowałem cały ten kram zgodnie z instrukcjami i wróciłem do życia z Anną. A ona nie zadawała mi żadnych pytań. I dobrze, bo dzięki temu nie musiałem odpowiadać.

Dziś myślę, że nasze dziecko w jakiś sposób mnie uratowało. Bardzo się obawiałem chwili, kiedy położę się z Anną do łóżka i – nic. I nie chodzi przecież o słabość ciała, z którą każdy kiedyś będzie się musiał zetknąć i pogodzić, lecz o chorobę ducha. Coraz mniej odczuwałem, a coraz więcej myślałem. Życie wydawało się szare, jak zimowe niebo po południu. Emocje, jak uczą jogini, są energią życia. To one nas napędzają do działania. Chociaż ich źródłem jest kalkulacja, to przecież nie logiczna i racjonalna, a raczej jej przeciwieństwo – błędy w ocenie, pomyłka w postrzeganiu rzeczywistości, ale też intuicja i miłość. I z tej paradoksalnej mieszanki powstają uczucia, które trzymają nas przy życiu. Czynią je wartym – życia. Co miałbym zrobić ze sobą, gdybym nie mógł być ojcem, a jedynie – Gott im Himmel! – autorem? Jednak dziecko też rodzi – uczucia, których zabić zapewne nie sposób: bezwarunkową miłość, z której pojawia się niepowstrzymana wola życia i doświadczania. To tak silna radość, że aż boli.

Nie mogę się nacieszyć naszym małym synkiem. Mareczek ma już trzy lata, ale bystry jest niczym sześciolatek. Niesamowicie szybko wszystko kojarzy. Nigdy nie choruje, jakby miał immunitet. Czyżby miało to coś wspólnego z eksperymentami Ramajana?

Wczoraj mały zawołał mnie do gabinetu, gdzie lubi się bawić – towarzystwo agawy bardzo mu odpowiada. Twierdzi, że to stare drzewo opowiada mu bajki.

– Tata, zobacz! Agawa zakwitła!

Nigdy nie zwracałem większej uwagi na rośliny – jakoś mnie nie pociągały. Nie mam pojęcia, czy agawa w ogóle kwitnie. Ale ta nasza, w gabinecie, owszem. Małemu to nie przeszkadzało, w jego czasach takie rzeczy wyszły już z użytku, więc nie mógł tego rozpoznać. Nasza roślina zakwitła w trochę niecodzienny sposób, trzeba powiedzieć. Kto pamięta, jak wygląda gniazdo sieciowe standardu RJ-45? Zapraszam do nas, wystaje z płatków pojedynczego, błękitnego, kwiatu.

Razem z synem zbudowaliśmy wokół agawy coś w rodzaju ramy, a na donicy wykaligrafowaliśmy wielkimi kulfonami imię „Jan”. To Marek tak chciał. To był jego pomysł.

I tak czasami stajemy sobie z Anną pod oknem w gabinecie i kontemplujemy. Zakupiłem już niezbędny sprzęt, więc nie ma technicznych przeszkód. Musimy się tylko zdecydować – podłączyć kabel do kwiatka? Nie ma pośpiechu. Dopóki to jest agawa, nie zniknie. A ja tak sobie perfidnie myślę, że jeżeli już mu się to znudziło, to niech jeszcze trochę poczeka – na złość. Za to, że nas tak wymanewrował, że z własnej siostry i jej mężczyzny uczynił obiekty doświadczalne, że naraził ją na poważne ryzyko, które przecież nie mija. Niech czeka. Nam się nie spieszy. Zdążymy.

2007-02-20

Wielbłądy za Annę

Komentarz

To opowiadanie stanowiło szczyt moich możliwości wydawniczych, jak dotychczas, to znaczy zostało dołączone do zbiorku pt. "Kochali się, że strach". Tak naprawdę zostało napisane na użytek tej książeczki. Antologia zebrała dość pozytywne recenzje, jak na niszę, w której się znalazła. Ale samo opowiadanie nie wyróżniło się jakoś specjalnie na tle pozostałych. Ponieważ użyłem tam innego pseudo, także tutaj wrzucam je pod tamtym "imieniem".

Kochali się, że strach


Autor: Krzysztof Skolim w Opowiadania w wto 20 lutego 2007. Tagi: Opowiadania, fahrenheit, opublikowane,

Comments

komentarze odpala Disqus